- Mamae, dlaczego Nathaniel otrzymał Vallaslin a ja nie?
W pewnym namiocie, znajdującym się w klanie Lavellan, usłyszeć można było głosy. Jeden, wyniosły i dojrzały, oraz drugi, energiczny i pewny.
W pewnym namiocie dojrzeć można było cienie. Kobietę, zabawnie brzdąkającą garnkami, dziewczynę siedzącą swobodnie na pryczy i małą, czarną plamę znajdującą się obok niej.
W pewnym namiocie poczuć można było ciepło, zapach świeżej jagnięciny i serdeczność gospodyni.
To właśnie w owym pomieszczeniu, dwie piękne elfki spierały się - jak co dzień - o prawo "noszenia" pisma krwi.
- Skarbie, tłumaczyłam Ci. Uznaliśmy z ojcem, że nie będziemy tworzyć żadnych wzorów na twej ślicznej buzi. Gdy dorośniesz, jeszcze nam podziękujesz.
Dziewczyna spojrzała na matkę. Od dawna ciągnęły tą grę. Choć ojciec elfki zmarł zaledwie kilka lat temu, wciąż powtarzały sobie, że już za niedługo ponownie przekroczy próg obozowiska. Tak było prościej. Dla nich obu.
Brązowe, długie loki spływały kaskadą po plecach, co rusz potraktowane płynnymi ruchami palców kobiety. Zielone oczy odbijały się w ogniu gasnącym na palenisku, znajdującym się pośrodku namiotu. Zgrabna, drobna sylwetka sprawiała, że nie jedna szlachcianka zazdrościła jej urody. Skóra rozdzicielki, przypominająca odcieniem soczyste brzoskwinie, również nie okazywała zastrzeżeń. Jedynie zawiły wzór, znajdujący się na twarzy, przesłaniał rzeczywisty obraz doskonałości.
Pod względem urody były dość różne. Kobieta miała ostre rysy twarzy i prosty, długi nos, podczas gdy córka mogła pochwalić się szczupłą buzią i wielkimi, niebieskimi oczami.
Matka elfki uniosła wzrok znad brudnych, glinianych garnków i przeniosła go na pryczę, gdzie jej syn, Nathaniel, spokojnie bawił się na kolanach siostry.
- Proszę, nie rozmawiajmy już o tym więcej.
- Ale mamo, ja...
- Lutio, proszę?